Upiorny legat Joanny Chmielewskiej to kolejna odsłona przygód sympatycznej bohaterki, Joanny i jej szalonych przyjaciół. Niestety, nie jest tak udany jaki inne powieści. Mówię to z całą odpowiedzialnością, jako że od kilkudziesięciu lat jestem wielbicielką twórczości Chmielewskiej i generalnie każda z jej książek zwraca moją uwagę. Tu było trochę inaczej.
O co chodzi?

Zarys powieści przedstawia się następująco: jest sobie schorowany staruszek, który posiada kolekcję nietypowych i nieprzyzwoicie drogich znaczków pocztowych. Czując zbliżający się koniec żywota, przekazuje tę kolekcję niejakiemu Marcinowi, osobnikowi sympatycznemu, ale nie będącemu członkiem rodziny. W wyniku różnych komplikacji kolekcja zostaje Marcinowi skradziona a on sam pogrąża się w rozpaczy.
Mówi o wszystkim swojej przyjaciółce, Joannie, która, co gorsza, jest wielbicielką filatelistyki i usłyszawszy co znajduje się w kolekcji, zdaje sobie sprawę z wartości znaczków. Podczas rozmowy wychodzi na jaw kilka niewygodnych faktów z życia Marcina i Joanna zostaje wplątana w filatelistyczną aferę. Postanawia pomóc przyjacielowi.
Za duży miszmasz
Temat powieści niby bardzo ciekawy, ale coś poszło nie tak. Upiorny legat jest zwyczajnie nudny. Zbyt długie wywody na temat kradzieży znaczków i sytuacji z tym związanych. No i ta ilość bohaterów…
Samych głównych bohaterów zainteresowanych sprawą jest w Upiornym legacie aż pięcioro (Joanna i jej przyjaciele, którzy dokonują napadów na waluciarzy). Do tego dochodzą jeszcze bandyci i ich ofiary no i milicja.
Przyznaję szczerze, nieco gubiłam się w tym wszystkim. Sama już nie wiedziałam, który to Pierzaczek, czy to ten ze wściekłą gębą czy raczej ten z czerwonym szaliczkiem. Do tego niejaki Feluś, średnio rozgarnięty Maciek i szczypta dobrze nam znanej Alicji. Trochę mi to przypominało szwedzki kryminał, gdzie ilość bohaterów przekracza ludzkie możliwości poznawcze.
Małe z dnem

No właśnie. Do tego wszystkiego autorka nie wyjaśniła w końcu, o co chodziło z tym małym z dnem. Jest o tym mowa na samym początku powieści. Joanna pisze powieść science fiction (chce napisać) i do akcji potrzebuje małego z dnem, które odbijałoby promienie laserowe. Doprowadza tym do szału wszystkich warszawskich naukowców, z których żaden nie jest w stanie jej pomóc. Afera ze znaczkami przykrywa na chwilę ten problem, do którego autorka już w zasadzie nie wraca. Stwierdza tylko, że poddaje się i przestaje już szukać. Ostatecznie, chyba nie dowiemy się, co to było to małe z dnem.
Gdzie ten humor?

To, czego mi najbardziej brakuje w powieści Upiorny legat to ten słynny cięty dowcip, za który przecież Chmielewska była najbardziej uwielbiana. Za bardzo go tu nie ma. Rozmowy Joanny z milicją troszkę dają smaczku powieści, ale generalnie jest nieco drętwo. To do autorki niepodobne. Jedynym przebłyskiem geniuszu Joanny jest sytuacja z wylanymi rolmopsami na poczcie i afera wokół tych śledzi.
Skończyłam książkę tylko dlatego, że się zwyczajnie zaparłam. Ulga, jaką odczułam, gdy zamknęłam Upiorny legat, była wielka, a zazwyczaj koniec czytania jakiejkolwiek powieści Chmielewskiej to myśl: Ale jak to, koniec? Tutaj zabrakło mi tego.